Dołącz na facebooku:

Co musisz zapamiętać jeśli chodzi o komedię: Jeśli się zgina, to jest zabawnie. Jeśli pęka, to już nie jest zabawnie.
- Lester, Zbrodnie i wykroczenia

piątek, 11 stycznia 2013

W obronie niedocenionego: "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć."


Zanim obejrzałem w/w film miałem przynajmniej 5 powodów, aby tego nie robić.

Powód nr1: współczesny remake kultowego serialu z lat 60-tych (wskażcie mi chociaż 3 przykłady przeróbek, które się udały)
Powód nr2: tandetnie zmieniony tytuł (chyba wszystkie dotychczasowe próby pokracznej zmiany oryginalnego tytułu kończyły się filmową tragedią)
Powód nr3: Kot w roli Klossa, Adamczyk w roli Brunera, a na deser Trzebiatowska, Mecwaldowski i kilku innych powtarzalnych jak zimowy katar aktorów
Powód nr4: reżyser Patryk Vega (który dozgonnie chyba podpadł mi popełniając "Ciacho", mimo niewątpliwego talentu, jaki pokazał choćby przy "Pitbullu")
Powód nr5: plakat, który wizualnie prezentuje się może i ładnie, ale odbiorca może wysnuć z niego tylko jeden wniosek: to nie może być poważny film

Zapytacie więc: "czego tu bronić?". Otóż śpieszę z wyjaśnieniami...

Fabularnie filmu bronić nie muszę (broni się on wystarczająco dobrze sam), dlatego tylko 2 słowa o tym. Rok 1945. Naziści są w posiadaniu legendarnej, bursztynowej komnaty. Plan jej przetransportowania udaremnić ma agent J-23. Brzmi banalnie? Owszem. Jednak takie właśnie jest założenie. Twórcy z premedytacją sięgają po mało realne, baśniowe wręcz treści. I nie po to, aby ogłupić widza (co w ostatnich latach zdarza się nagminnie), ale po to, aby podkreślić konwencję filmu. Proste.

No i cztery z pięciu powodów, dla których miałem zrezygnować z oglądania tego filmu nagle okazuje się argumentami, aby ten film obejrzeć (tu podziękowania dla pana Smagi, od którego wypożyczyłem ten film - przekonał mnie, że jednak warto). A i piąty (czyli reżyser) wychodzi obronną ręką... No dobra, ale skąd wiadomo, że tak ma być, skąd wiadomo, że to taka forma ambitnego pastiszu?

Ja sam nie byłem pewien przez kilka długich, początkowych chwil trwania filmu. Nie pasowała mi ta cała sytuacja, nie pasowała gra aktorska i dialogi, drażniły zdjęcia. Mówiąc wprost: całość nie chwytała. Postawione przeze mnie wcześniej tezy zgadzały się niemal w 100 procentach. Do momentu jednej sceny. Chyba nie zaspojleruję zbyt mocno jeśli napiszę, że chodzi o tą, gdzie poważnie ranny Hans w pojedynkę, ze stacjonarnego karabinu strzela do nadbiegających (w setkach!) Niemców, co jakiś czas przynosząc amunicję do uzupełnienia magazynku. Scena ta jest czysto abstrakcyjna, wręcz groteskowa. Pokazuje jednak, którą drogą konkretnie zmierzają twórcy.

Od tego momentu film ogląda się znacznie lepiej. Magiczna układanka zaczyna układać się sama, zagubiony trybik wskakuje z powrotem na swoje miejsce. Przerysowana fabuła, zbyt mocno nakreślone postacie, wyraziste efekty specjalne, mnóstwo nadprogramowej krwi, w połączeniu z bardzo dobrą muzyką i rewelacyjnymi (idealnie wpisującymi się w konwencję) zdjęciami, wszystko to tworzy niespotykaną u nas konwencję.

Czy to dlatego po premierze pojawiło się tak wiele głosów krytycznych? Czy dlatego komentarze widzów potrafiły różnić się czasem wręcz diametralnie od komentarzy krytyków filmowych i recenzentów?

Wydaje mi się, że nasi odbiorcy nie byli przygotowani na ten film. Przeważył fakt żywej legendy Klossa. Z góry została przyjęta teza, że bezcześci się dzieło kultowe. Wielu oczekiwało filmu zrobionego na poważnie, z należytą uwagą oraz szacunkiem. Nie wszyscy zaakceptowali, bądź odkryli wyraźną przecież konwencję pastiszu. I dziwi to tym bardziej, że te same osoby uwielbiają filmy np. Quentina Tarantino, który wszystkie swoje dzieła tworzy na podobnej konwencji (oczywiście zachowując odpowiednią skalę porównawczą).

Bardzo często osoby krytykujące nowego agenta J-23 uważają, że jedynym jasnym punktem filmu jest Stanisław Mikulski (grający Klossa po latach). Podejrzewam jednak, że twierdzenie to zostało zbudowane wyłącznie na założeniach wymienionych w poprzednim akapicie. W moim przekonaniu Mikulski jest niestety najsłabszym ogniwem całkiem nieźle radzącej sobie z postaciami obsady aktorskiej. Gra bardzo rachitycznie, jest cieniem samego siebie sprzed ponad 40 lat. Wielka szkoda.

Na koniec wrócę jeszcze na moment do reżysera. Vega po raz drugi udowadnia, że zna się na rzeczy. "Ciacho" przemilczmy minutą ciszy i nacieszmy się -podobnie jak w przypadku "Pitbulla" - powiewem świeżości. Pewnie nie bez znaczenia jest, że oba udane tytuły Vega tworzył przy współpracy z operatorem Mirosławem Brożkiem. Nie wiem czyj był to pomysł, ale ten ktoś po raz kolejny trafił w dziesiątkę. Brawo.

Mam nadzieję, że w najbliższym czasie powstanie jeszcze kilka podobnych stylistycznie filmów, aby przyzwyczaić wreszcie tych zaszufladkowanych widzów i pokazać, że Polak też potrafi.


Moja ocena filmu: 7,5/10

b08



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie