Dołącz na facebooku:

Co musisz zapamiętać jeśli chodzi o komedię: Jeśli się zgina, to jest zabawnie. Jeśli pęka, to już nie jest zabawnie.
- Lester, Zbrodnie i wykroczenia

sobota, 23 marca 2013

Ozzy - Czwarty wymiar

Czasem o filmach się rozmawia, a czasem się je tworzy.
Podziękowania dla wszystkich, którzy pomagali w kręceniu klipu :)



niedziela, 17 marca 2013

Zastanawiacie się co obejrzeć w tą jeszcze zimową niedzielę? 

Polecam "Niemożliwe", adaptację wydarzeń, jakie miały miejsce w Tajlandii w 2004 roku. Pamiętacie to jedno z najdotkliwszych w historii uderzeń tsunami? Film uderza ze zbliżoną siłą. Jest realistycznie, jest brutalnie (odradzam wrażliwym), jest srogo. Genialna scenografia i charakteryzacja, która szokuje (rany bohaterów czuje się niemal na własnej skórze!) dają niesamowity efekt. Emocji nie psuje ani przeciętna gra aktorska, ani zbędne dłużyzny w środku filmu. Pomińmy nawet przesadną momentami ckliwość i 'niefilmową' wręcz decyzyjność bohaterów. Oglądając "Niemożliwe" jesteśmy świadkami widowiska zrealizowanego z dużym rozmachem. Lubicie mocne doznania? Jeśli tak, to ten film jest z pewnością dla Was. 

Moja ocena: 7,5





sobota, 2 lutego 2013

"Sęp" jaki jest każdy widzi


Usiłuję przypomnieć sobie kiedy (oprócz zeszłej środy) miałem tak wielką ochotę wyjść z kina w połowie trwania filmu. I to wcale nie za potrzebą. Cholera... nie pamiętam. Zmusiłem się jednak, aby obejrzeć film do końca.

Opłaciło się?

Zanim wyjaśnię, wspomnę jeszcze o fabule. Podczas rozprawy sądowej mdleje oskarżony. W trakcie przewożenia do szpitala zostaje uprowadzony przez nieznanych sprawców. Okazuje się, że jest to tylko jeden z wielu tego typu przypadków. Policja jest bezradna. Śledztwo przypada tytułowemu Sępowi (Michał Żebrowski).

I zaczyna się realizacyjny dramat... O ile jeszcze scena w sądzie wygląda nienajgorzej, a i kreacja psychopaty zamkniętego w kuloodpornej klatce wypada dość realistycznie, tak cała reszta ma tyle polotu i naturalności co silikon z cycków Dody. Już od pierwszych minut zapowiada się wielkie nieporozumienie. Scena otwierająca pokazuje nam 40 letniego już Żebrowskiego, który uprawia miejski parkour. I trudno powiedzieć czy owa sztuka mu wychodzi, ponieważ zdjęcia i montaż zdają się opowiadać jakąś inną historię, która kończy się razem z końcem tej niepotrzebnej scenki. To dziwne wrażenie pozostaje niestety aż do napisów końcowych. Na plus zaliczyć można jedynie muzykę zespołu Archive, która  przygrywa od czasu do czasu w trakcie trwania filmu.

Kolejne minuty to chaos, dialogi z dupy węża i kit wciskany w co się da. Jest drętwo i pompatycznie. Aktorzy przekonują nas, że to nie jest 2-godzinny film fabularny. To 2-godzinna reklama proszków do prania, gdzie zamiast wygłaszać kwestię chyba czyta się z kartki, bez wcześniejszego zapoznania się z tekstem. No dobra, zwróćmy honor... Żebrowski mimo, że jak na swoje nieprzeciętne możliwości wprowadza widza w konsternację próbując sięgnąć żenującego poziomu reszty ekipy, to jednak ta sztuka nie udaje mu się do końca. Ogranicza się jedynie do poziomu 'przeciętnego aktorstwa' i tak funkcjonuje aż do końcowych minut. Honor ratują jeszcze 2 osoby. Pierwsza to wspomniany oskarżony, druga to Piotr Fronczewski, który gdyby nie te debilne dialogi odwaliłby nawet całkiem dobrą robotę. Są to 3 osoby. Na kilkadziesiąt postaci mając w filmie jakieś kwestie mówione. Nawet Olbrychski z tak fantastycznym dorobkiem filmowym zapomina chyba o wszystkim czego doświadczył w karierze. Myślami jest zapewne przy innym projekcie, a dialogi w "Sępie" po prostu wypierduje prawą dłonią pod lewą pachą. Oglądać tego się nie da. Nawet Przybylskiej, która spełnia w filmie jedynie funkcję nagich piersi w jednej z końcowych scen.

Za to fabuła jest kulawa. Jeździ na wózku inwalidzkim z przebitymi oponami i niedokręconymi kołami. Cóż za piękna katastrofa nam sie szykuje! Nie wiem ile czasu zajmie jeszcze polskim twórcom prawidłowe odwzorowywanie (skoro już muszą) motywów z filmów amerykańskich. Dajmy na to ukazanie dwóch psychopatów, których miłością są kolejno 1. dewiacje seksualne, 2. Jezus Chrystus. Co kto lubi. I może nawet to by zdało egzamin, gdyby nie sposób wykonania przekonujący jak 60-letni brodaty grubas w szpilkach udający miss nastolatek. Komu taki kit, pytam. Komu? Relacje bohaterów, które chyba z założenia miały być 'fajne' są... prawie 'fajne'... a właściwie nie 'fajne'... tylko 'tajne'. Nikt z widzów nie wie o co chodzi i dlaczego tak, a nie inaczej. Sorry.

Sceny komediowe są tak zabawne, że zapewne niejedna cola w kinie w ułamku sekundy wygazowała się bezpowrotnie ze śmiechu. No szampańska zabawa dosłownie. Zmarszczki mimiczne raczej po tym filmie mi nie grożą.

Mija godzina filmu. Mimo dosyć wygodnych foteli zaczyna boleć dupa. Głowa powoli przestaje, już chyba chłonie te bzdury i nie reaguje na nic. Myślę o wyjściu. Zaczynam o nim marzyć. Już nawet nie szkoda mi tych 15zł. Szkoda mi za to oczu. No i dupy rzecz jasna. Pojawia się jedna myśl, która decyduje za mnie: jak mam napisać recenzję z połowy filmu. Jak mam ostrzec ludzi, żeby nie szli na pierwszą połowę "Sępa", bo drugiej nie widziałem. Przykre to, a zarazem prawdziwe. Siedzę dalej. I pamiętajcie, że zrobiłem to dla Was. Pamiętajcie zwłaszcza wtedy, gdy zabraknie mi 1,50zł do piwa. Że się poświęciłem! A to nie takie proste w tym wypadku...

Pocieszyłem się jak tylko mogłem: gorzej już nie będzie. I wiecie co? Wcale nie było! Oczywiście film nie wskoczył nawet na poziom 'umiarkowanie dobry', ale i tak zostawił za sobą wiele shitu, który z takim trudem dawało się przełknąć (do własnej wyobraźni: to tylko taka metafora) przez pierwsze 60 minut. Mimo, że wrażenie reklamy proszków do prania nie zniknęło, to nawet zaczęło interesować. I powiem Wam, że było to najbardziej interesujące i zarazem najbardziej sztuczne 60 minut reklam jakie w życiu widziałem. Ten twór filmopodobny naprawdę pod koniec przemówił i wreszcie nastąpiła chwila, aby z tych fabularnych bazgrołów spróbować odczytać jakieś przesłanie. Końcówka oczywiście znów była do dupy i irytowała nie mniej niż pierwsza połowa. Niemniej jednak dobrze, że wysiedziałem do napisów końcowych. Wreszcie mogłem sprawdzić kto był kim i zastanowić się przez jakieś 30 sekund nad konstrukcją fabuły. Więcej nie trzeba było, bo konstruktywna opinia mogła mieć tylko jeden charakter.

Pan Eugeniusz Korin, przy całym moim szacunku dla dorobku teatralnego nie powinien zajmować się kinem. To wiem już na pewno. Tak samo jak to, że powielanie zachodnich schematów bez odpowiedniego przygotowania jest jak pranie swetra w zwykłym proszku. Siebie możesz oszukać, ale koleżanki z Perwolem już nie bardzo.


Moja ocena: 5,5/10 (za lepszą drugą połowę i za Archive)

b08



sobota, 19 stycznia 2013


Wiemy już, który spośród filmów wyreżyserowanych przez Spielberga oceniacie jako najlepszy. Mimo, iż frekwencja głosowania nie była zatrważająca (11 oddanych głosów ;)) możemy pokusić się o pewne wnioski. Nieco ponad połowa ocen przypadła na film "Szeregowiec Ryan" z 1998 roku. Tego filmu chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Ci, którzy jednak nie widzieli proszeni są o jak najszybsze odrobienie zaległości! Na drugim miejscu ex aequo "Imperium Słońca" oraz "Lista Shindlera". Co ciekawe wszystkie z wymienionych filmów traktują o wojnach. Spielberg mocny na froncie? Zdecydowanie. Jeden głos przypadł dla "Monachium" opowiadający dla odmiany o... terroryzmie. Przypadek? Zapraszam do komentowania i oczywiście do udziału w kolejnych facebookowych sondach :)


wtorek, 15 stycznia 2013

Stephen King wraca do TV

Czytaliście może "Pod kopułą" ("Under the Dome") Stephena Kinga? Jeśli tak, to na pewno ucieszy Was poniższa informacja. Telewizja CBS ruszyła z produkcją 13 - odcinkowego serialu opartego na tej właśnie powieści! Produkcją zajmuje się Steven Spielberg. Reżyseria pilota, który ukaże się 24 czerwca została powierzona Duńczykowi (Niels Arden Oplev). Teraz trzeba tylko czekać na efekty ;]


piątek, 11 stycznia 2013

W obronie niedocenionego: "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć."


Zanim obejrzałem w/w film miałem przynajmniej 5 powodów, aby tego nie robić.

Powód nr1: współczesny remake kultowego serialu z lat 60-tych (wskażcie mi chociaż 3 przykłady przeróbek, które się udały)
Powód nr2: tandetnie zmieniony tytuł (chyba wszystkie dotychczasowe próby pokracznej zmiany oryginalnego tytułu kończyły się filmową tragedią)
Powód nr3: Kot w roli Klossa, Adamczyk w roli Brunera, a na deser Trzebiatowska, Mecwaldowski i kilku innych powtarzalnych jak zimowy katar aktorów
Powód nr4: reżyser Patryk Vega (który dozgonnie chyba podpadł mi popełniając "Ciacho", mimo niewątpliwego talentu, jaki pokazał choćby przy "Pitbullu")
Powód nr5: plakat, który wizualnie prezentuje się może i ładnie, ale odbiorca może wysnuć z niego tylko jeden wniosek: to nie może być poważny film

Zapytacie więc: "czego tu bronić?". Otóż śpieszę z wyjaśnieniami...

Fabularnie filmu bronić nie muszę (broni się on wystarczająco dobrze sam), dlatego tylko 2 słowa o tym. Rok 1945. Naziści są w posiadaniu legendarnej, bursztynowej komnaty. Plan jej przetransportowania udaremnić ma agent J-23. Brzmi banalnie? Owszem. Jednak takie właśnie jest założenie. Twórcy z premedytacją sięgają po mało realne, baśniowe wręcz treści. I nie po to, aby ogłupić widza (co w ostatnich latach zdarza się nagminnie), ale po to, aby podkreślić konwencję filmu. Proste.

No i cztery z pięciu powodów, dla których miałem zrezygnować z oglądania tego filmu nagle okazuje się argumentami, aby ten film obejrzeć (tu podziękowania dla pana Smagi, od którego wypożyczyłem ten film - przekonał mnie, że jednak warto). A i piąty (czyli reżyser) wychodzi obronną ręką... No dobra, ale skąd wiadomo, że tak ma być, skąd wiadomo, że to taka forma ambitnego pastiszu?

Ja sam nie byłem pewien przez kilka długich, początkowych chwil trwania filmu. Nie pasowała mi ta cała sytuacja, nie pasowała gra aktorska i dialogi, drażniły zdjęcia. Mówiąc wprost: całość nie chwytała. Postawione przeze mnie wcześniej tezy zgadzały się niemal w 100 procentach. Do momentu jednej sceny. Chyba nie zaspojleruję zbyt mocno jeśli napiszę, że chodzi o tą, gdzie poważnie ranny Hans w pojedynkę, ze stacjonarnego karabinu strzela do nadbiegających (w setkach!) Niemców, co jakiś czas przynosząc amunicję do uzupełnienia magazynku. Scena ta jest czysto abstrakcyjna, wręcz groteskowa. Pokazuje jednak, którą drogą konkretnie zmierzają twórcy.

Od tego momentu film ogląda się znacznie lepiej. Magiczna układanka zaczyna układać się sama, zagubiony trybik wskakuje z powrotem na swoje miejsce. Przerysowana fabuła, zbyt mocno nakreślone postacie, wyraziste efekty specjalne, mnóstwo nadprogramowej krwi, w połączeniu z bardzo dobrą muzyką i rewelacyjnymi (idealnie wpisującymi się w konwencję) zdjęciami, wszystko to tworzy niespotykaną u nas konwencję.

Czy to dlatego po premierze pojawiło się tak wiele głosów krytycznych? Czy dlatego komentarze widzów potrafiły różnić się czasem wręcz diametralnie od komentarzy krytyków filmowych i recenzentów?

Wydaje mi się, że nasi odbiorcy nie byli przygotowani na ten film. Przeważył fakt żywej legendy Klossa. Z góry została przyjęta teza, że bezcześci się dzieło kultowe. Wielu oczekiwało filmu zrobionego na poważnie, z należytą uwagą oraz szacunkiem. Nie wszyscy zaakceptowali, bądź odkryli wyraźną przecież konwencję pastiszu. I dziwi to tym bardziej, że te same osoby uwielbiają filmy np. Quentina Tarantino, który wszystkie swoje dzieła tworzy na podobnej konwencji (oczywiście zachowując odpowiednią skalę porównawczą).

Bardzo często osoby krytykujące nowego agenta J-23 uważają, że jedynym jasnym punktem filmu jest Stanisław Mikulski (grający Klossa po latach). Podejrzewam jednak, że twierdzenie to zostało zbudowane wyłącznie na założeniach wymienionych w poprzednim akapicie. W moim przekonaniu Mikulski jest niestety najsłabszym ogniwem całkiem nieźle radzącej sobie z postaciami obsady aktorskiej. Gra bardzo rachitycznie, jest cieniem samego siebie sprzed ponad 40 lat. Wielka szkoda.

Na koniec wrócę jeszcze na moment do reżysera. Vega po raz drugi udowadnia, że zna się na rzeczy. "Ciacho" przemilczmy minutą ciszy i nacieszmy się -podobnie jak w przypadku "Pitbulla" - powiewem świeżości. Pewnie nie bez znaczenia jest, że oba udane tytuły Vega tworzył przy współpracy z operatorem Mirosławem Brożkiem. Nie wiem czyj był to pomysł, ale ten ktoś po raz kolejny trafił w dziesiątkę. Brawo.

Mam nadzieję, że w najbliższym czasie powstanie jeszcze kilka podobnych stylistycznie filmów, aby przyzwyczaić wreszcie tych zaszufladkowanych widzów i pokazać, że Polak też potrafi.


Moja ocena filmu: 7,5/10

b08



niedziela, 6 stycznia 2013

Żelazna baba


6. sezon tuż tuż.

Już za tydzień startuje 6. sezon "Californication".

W ostatnich 2 latach oglądalność serialu zaczęła spadać, dlatego teraz twórcy przygotowali dla widzów kilka niespodzianek. Jedną z nich jest gościnny udział Marylina Mansona. Już niebawem przekonamy się jak wiele wniesie to do fabuły.


sobota, 5 stycznia 2013

"Sęp" z muzyką Archive

W sieci pojawiła się ciekawa informacja. Otóż okazuje się, że muzykę do polskiego filmu "Sęp", (którego premiera już za tydzień) stworzył (choć lepszym określeniem byłoby wyselekcjonował) brytyjski zespół Archive. Zapowiedzi z filmu prezentują się zarówno muzycznie jak i wizualnie całkiem ciekawie. Czyżby wreszcie coś z górnej półki? Poniżej szerszy news oraz krótki wywiad z zespołem.

http://antymuza.pl/2013/01/05/archive-sep-muzyka-do-filmu-14-01-2013/



czwartek, 3 stycznia 2013

Podsumowanie roku 2012. Najlepszy serial zagraniczny


Mowa tu o serialach mających swoją premierę w 2012 roku. Inne, pokroju dr House'a,  z 514 sezonem przypadającym akurat na 2012 rok muszą ustąpić miejsca w kolejce typowym świeżakom. I chociaż trudno wybrać tu zdecydowanego faworyta (głównie ze względu na przeciętny poziom produkcji odcinkowych w tym roku), można pokusić się o wyróżnienie serialu, który przynajmniej intryguje.

Twórcy "Awake" ("Przebudzenie"), postawili przede wszystkim na pomysł. Detektyw Michael Britten (rewelacyjny w tej roli Jason Isaacs) ulega wraz z rodziną wypadkowi samochodowemu. Od tamtej pory jego rzeczywistość zostaje rozszczepiona na dwoje. W jednej, w wypadku zginął jego syn, w drugiej żona. Kiedy bohater zasypia przeskakuje naprzemian między nimi. Wydaje się również, że oprócz śmierci najbliższych mu osób także całe jego otoczenie (różni partnerzy w pracy, różne zlecenia, różny sposób postępowania ludzi) zaczyna podążać dwiema odmiennymi drogami. Mimo to, oba światy w jakiś sposób wzajemnie się przenikają podsuwając detektywowi wskazówki. Britten usiłuje znaleźć klucz nie tylko do zagadek kryminalnych, ale również do sytuacji, w jakiej się znalazł.

Fabuła jest niewątpliwie ciekawa. Do ideału jednak sporo jej brakuje. Mam tu na myśli 2 rzeczy. Pierwsza to zwykła dezorientacja. Co chwilę jesteśmy przerzucani z jednego świata do drugiego. Kiedy nie widzimy wyraźnych sygnałów, w którym świecie akurat znajduje się detektyw (np. rozmawia z żoną), możemy gubić się nieco przez kilka pierwszych odcinków. Ktoś kto pisał scenariusz, najwyraźniej miał spory problem z wyśrodkowaniem klarowności przekazu, ponieważ w serialu pojawiają się również sytuacje przesadnie banalne (i to właśnie ta druga rzecz). Widz bywa przez to traktowany jak średniej klasy półgłówek, któremu trzeba coś wytłumaczyć z nawiązką. Poniekąd z tego bierze się również pewna przewidywalność, która w trakcie oglądania narzuca się czasem sama.

Mimo to serial broni się dosyć udanie. Błędy fabularne rekompensują ciekawe rozmowy Brittena z psychiatrami, uszczypliwe, ale i zabawne wymiany zdań z partnerem w pracy (mam na myśli Birda, Vegę można sobie darować), groteskowe czasem sytuacje (np. pojawiający się znikąd pingwin), czy rozwiązania niektórych spraw, nad którymi ktoś musiał nieźle pogimnastykować wyobraźnię. No ale zostawmy już fabułę. Tym co tak naprawdę tworzy ten serial jest dobrze nakreślony klimat, który potrafi przyciągnąć uwagę widza. Scen akcji nie ma wiele. Są za to sceny dłuższe (ale zdecydowanie nie nudne!) które stwarzają widzowi wystarczającą przestrzeń, aby uchwycić całą fabułę nie tracąc nic na samej treści. Całość podkreślona jest naprawdę niezłą muzyką, która w odpowiednich momentach potrafi podkręcić nastrój. Dobre zdjęcia i jeszcze lepszy montaż udanie dopełniają całość.

Serial skończył się na 13 odcinku. Drugiego sezonu nie będzie. Mimo sporej oglądalności i bardzo przyzwoitych ocen. Choć może to i dobrze. Chodzi o sposób zakończenia pierwszej serii. Podejrzewam, że każda próba kontynuowania historii okazała by się albo przekombinowana, albo zbyt nudna, albo po prostu do bólu powtarzalna (mimo dość zaskakującego rozwiązania pod koniec 13. odcinka). Tej poprzeczki twórcy dugi raz nie przeskoczą. Trudno. Pozostaje się cieszyć wyprodukowanymi  560 minutami serialu, które potrafią sprawić realną frajdę. Polecam!

Moja ocena: solidne 7,5/10

b08


środa, 2 stycznia 2013

Podsumowanie roku 2012. Najlepszy film zagraniczny


O uczciwości nie ma mowy. Może gdybym miał wybrać najlepszy film w konkretnie zawężonym gatunku, np. psychologiczny melodramat gore, wtedy nie miałbym wyrzutów sumienia, że pomijam inne wybitne tytuły. To tak jakby połączyć badmintona, podnoszenie ciężarów i kombinację norweską. W jaki sposób do cholery wyłonić zwycięzcę? Czym się kierować?

No dobra, jest taka rzecz, której tropem można pójść. Ogólna estetyka. Nie technika wykonania, nie oślepiające fajerwerki. Wiem, wiem, zawiodłem właśnie fanów najnowszego Jamesa Bonda, zawiodłem zwolenników nowego Batmana, zawiodłem nawet siebie (fuck!) i swoje wrażenia po "Dziewczynie z tatuażem". Może dlatego, że tym razem powinno być skromnie, powinno być swojsko, rodem z naszego, europejskiego podwórka. No i jest. Tadam! "Nietykalni".

Nierozłączny duet scenopisarsko - reżyserski: Olivier Nakache - Eric Toledano po kilku mniej udanych próbach stworzenia czegoś wyjątkowego, trafia wreszcie w dziesiątkę! Odnajdują oni prawdziwą historię, która przełożona na język filmu okazuje się dziełem ich życia. Czemu tak naprawdę film zawdzięcza swój niezaprzeczalny sukces?

Fabuła nie wydaje się być mocno zawiła. Pochodzący z Senegalu, a mieszkający we Francji drobny złodziejaszek Driss (Omar Sy) wychodzi z więzienia. Brak środków do życia nie mobilizuje go jednak do podjęcia pracy - liczy na finansową pomoc od państwa. Aby ją otrzymać potrzebuje kilku zaświadczeń o ubieganiu się o pracę. W trakcie zdobywania jednego z nich staje się rzecz przewrotna. Twardy i nieustępliwy dotąd Driss daje się sprowokować (czy raczej sprytnie podejść). W efekcie ląduje w luksusowym domu w środku Paryża jako opiekun do sparaliżowanego bogacza Phillipe'a (Francois Cluzet - ciekawostka: z racji swojego wyglądu mylony przez niektórych z Dustinem Hoffmanem). Początkowo diametralnie różne światy nie wróżą nic dobrego, jednak na tym właśnie kontraście budowana jest relacja, która z czasem cementuje się wręcz nierozerwalnie.

"Nietykalni" to film oparty na szczerości, którą widz kupuje w ciemno. Świetne, miejscami naprawdę zabawne dialogi, oryginalne kreacje aktorskie, wspomniany kontrast obecny na każdym kroku z nawiązką rekompensują przyzwoitą "tylko" stronę techniczną. Co więcej, oddziaływanie tych elementów na widza rekompensuje również sceny niestety dosyć naiwne, czy też przeklejone niemal żywcem z innych obrazów o podobnej tematyce. W ogólnym rozrachunku to naprawdę nie wydaje się być istotne. Istotny jest przekaz, który pozwala przepłynąć przez film śmiejąc się i wzruszając, obserwując przemianę adaptacyjną nie tylko Driss'a, ale również i Phillipe'a. Nie wspominając już o wplecionych umiejętne wątkach pobocznych, które stopniowo uzupełniają fabułę i wzmacniają ogólny jej odbiór.

Na koniec słowo o muzyce. Ludovico Einaudi stworzył i dobrał rewelacyjny zestaw utworów. Jest to jedna z tych ścieżek dźwiękowych, które można śmiało zapętlić sobie w liście odtwarzania. Nawet bez znajomości filmu. Indywidualny wydźwięk utworów tworzy własną historię i opowiada ją wciąż na nowo przy kolejnych odsłuchaniach. Mimo swojej różnorodności, całość zdecydowanie warta jest polecenia.
"Nietykalni" to świeży powiew kina europejskiego, na który trzeba było czekać co najmniej parę lat. Nadzieja kinematograficznej zmiany na lepsze została intensywnie rozbudzona. Dzięki wielomilionowej publiczności w kinach w całej Europie, możemy śmiało oczekiwać, że wielu twórców filmowych zechce pójść tym śladem. Mówiąc językiem bohaterów przybliżonego dziś filmu: staną się wreszcie pragmatyczni.

b08



Soundtrack z "Django" w sieci!

Ciąg dalszy newsów o najnowszym filmie Quentina Tarantino. Reżyser postanowił w ciekawy sposób wzbogacić promocję "Django". Do sieci trafił bowiem calutki soundtrack z filmu wzbogacony komentarzem Quentina! Znaleźć go można np. na filmwebie. Życzę miłego słuchania :D

http://www.filmweb.pl/news/AUDIO%3A+Ca%C5%82y+soundtrack+%22Django%22+z+komentarzem+Tarantino-91813

wtorek, 1 stycznia 2013

Podsumowanie roku 2012. Najlepszy polski film


Ale czy w ogóle warto szukać najlepszego tytułu wśród polskich filmów?

To jest jak wybieranie dobrych mandarynek w TESCO - szanse są bliskie zeru. No ale próbujemy wybrać: pierwsza niedojrzała  - Kac Wawa, druga zgnieciona - Sztos 2, trzecia spleśniała - Bitwa pod Wiedniem, w czwartą ktoś włożył palec - Big Love. Przewracasz kilkanaście kolejnych - to samo. I bądź tu mądry człowieku. Już masz zamiar odejść od stoiska, ale nagle Twój wzrok przykuwa te jedna jedyna, czysta, zdrowa, w nienaruszonym wręcz stanie. Wybija się spośród tłumu i próbuje walczyć o honor gatunku.

Tak jest drodzy Państwo. Ten film to "Róża" Wojtka Smarzowskiego. Zostawia daleko w tyle konkurencję. Ma zdecydowanie więcej argumentów nie tylko od wymienionych wyżej tytułów, ale też zgniata filmy o sporych ambicjach (Obława, Pokłosie).


Krótko o fabule: akcja filmu rozgrywa się na Mazurach, tuż po II wojnie światowej. Tadeusz (Marcin Dorociński), były żołnierz AK, dociera na poniemieckie ziemie w celu ułożenia sobie życia na nowo. Poznaje tam tytułową Różę (Agata Kulesza), kobietę doświadczoną przez życie nie mniej niż on sam. Ona wyświadcza mu przysługę ofiarując mu schronienie, on odwdzięcza się rozminowując pole. Mimo chłodnej początkowo relacji, pod płaszczem nieszczerości rodzi się uczucie. Bolesne momenty odkrywania prawdy o nich samych są tylko punktem wyjścia do dramatycznych sytuacji, z jakimi będą musieli się wspólnie zmierzyć.

"Róża" to dopiero czwarty (po "Małżowinie", "Weselu" i "Domu złym") film w reżyserii Smarzowskiego. Kolejny równie udany, zaskakująco solidny i rewelacyjny warsztatowo obraz.

Co ciekawe za sprawą Michała Szczerbica (wcześniej Smarzowski sam pisał scenariusze do swoich filmów) mamy do czynienia z nową jakością serwowaną przez reżysera. Porzuca on zbudowaną na poprzednich tytułach stylistykę, kontynuując jednak formę nieubłagalnego stopniowania emocji, a w efekcie uderzającej siły przekazu. Tym razem niebagatelną rolę odgrywa tutaj tło historyczne. To zastane warunki decydują głównie o losie bohaterów. Ich wyborem jest obrona przed światem zewnętrznym, bądź jej brak. Drugim elementem, do którego Smarzowski nie zdążył nas przyzwyczaić jest położenie największego nacisku na relacje między kobietą a mężczyzną. To uczucie gra tutaj pierwsze skrzypce, jednak całość przedstawiona jest w taki sposób, że widz ani przez moment nie odnosi wrażenia, że ogląda jakiś ckliwy melodramat.
Postacią wiodącą dla fabuły jest oczywiście Tadeusz, jednak jeżeli oceniać grę aktorską można dopatrzeć się dwóch rzeczy. Dorociński gra jak zwykle świetnie, jednak jego bohater jest konsekwentny w swoich poczynaniach od początku do końca. Jego łuk przemiany nie zmienia się więc wyraźnie w trakcie trwania filmu. Róży jest zdecydowanie trudniej dostosować się do zaistniałych warunków. Szczerbic napisał tą postać nieco lepiej, a to pozwoliło Kuleszy wznieść się na wyżyny swojego talentu aktorskiego i stworzyć kreację, która swoim brutalnym realizmem wstrząsa mną po dzień dzisiejszy (mino, że film widziałem w okolicach marca!).

Kilka słów jeszcze o stronie technicznej. Zdjęcia oraz montaż nie są tak dynamiczne jak w poprzednich filmach Smarzowskiego. Mamy tu głównie do czynienia z płynnym ruchem kamery, ujęcia są statycznie uporządkowane, montaż wtłoczony w film, niemal niezauważalny. Film mimo całej swojej brutalności prowadzony jest spokojnie, usypia uwagę widza. Zabieg ten jest szczególnie mocno odczuwalny przy końcu filmu, przez co ostateczne przeżycia są jeszcze silniejsze. W kwestii muzyki reżyser pozostaje konsekwentny. I nie mam na myśli powielania schematów, bo i na tym polu udaje mu się zaskoczyć widza. Muzyki w filmie nie ma za wiele, ale tam gdzie się pojawia z impetem wwierca się w uszy przewrotnie komentując rozgrywane sceny.

Smarzowski ciągle podtrzymuje nadzieję na wybudzenie się wreszcie z przytłaczającego marazmu polskiej kinematografii. Surowość obrazu, skrajny realizm przedstawianej fabuły, konsekwentne prowadzenie aktorów, to elementy składowe działa wystawionego przeciw współczesnym tendencjom. Fakt, walka jest nierówna, ale z pewnością nie skazana z góry na niepowodzenie. Dopóki podejmuje się próbę nie przegrywa się. Dlatego Panie Wojtku, walcz Pan do końca!


Podsumowanie roku 2012. Najgorszy polski film


Bogactwo, bogactwo, bogactwo! Z roku na rok ta kategoria ma się coraz lepiej, a w tym rozwinęła się niemal wzorcowo. Cóż za piękna katastrofa!

Jednak i w gównianym gradzie znaleźć można faworyta. Konkurencję wygrywa (chyba nie dziwiąc nikogo) Kac Wawa! Ten stek bzdur i pomyłek jest niestety przykrym dowodem na to, w którą stronę zmierza polska kinematografia. Ciekaw jestem tylko czemu ma służyć postępujące ogłupianie społeczeństwa... ach tak, pieniądzom oczywiście.



Film, a sprawa polska

"Dziś wprawdzie stoimy nad wielką przepaścią, ale jutro zrobimy krok naprzód!".

Zrobiło się śmiesznie i niepokojąco zarazem. No i słusznie, bo rzecz tym razem o tragikomicznej wręcz tendencji wyciskania pieniędzy z "rozdeptanego g*wna".  Wybaczcie porównanie, ale naprawdę trudno w innych słowach oddać stan rodzimej kinematografii po roku 2000 (i tu szacunek dla kilku tytułów-wyjątków, które potwierdzają tylko regułę).

Dlaczego akurat ten cytat? Ponieważ wisi on ciągle żywy, niczym szyld nad starym kinem (czyt. film polski) pracującym dziś na pełnych obrotach. Mimo wyraźnej zadyszki pordzewiałych projektorów, szybciej i więcej. Lecą śruby, wyginają tuleje, wypalają żarówki. Ale to nie jest ważne. Ważne, że bilans zysków jest dla producentów zadowalający.  Od kilku(nastu) lat wspólnie przekręcają nóż, już i tak głęboko wbity w serce polskiej kinematografii. Od kilku(nastu) lat zabijana jest jakość. W ogólnej myśli filmowej zaczyna brakować odpowiednich mechanizmów. Lecą śruby, wyginają tuleje... Sztuka ustępuje miejsca rozrywce czasem żenujących wręcz lotów.

Tylko czy tak musi być? Czy tak już zostanie i trzeba będzie się z tym pogodzić? Zaryzykuję twierdzenie, że nie. Coś się zmieni i to już niedługo. Na lepsze, na gorsze? Pewne jest jedynie to, że cytowane na początku słowa z pewnością znajdą swoje zastosowanie. Pytanie tylko czy w sensie dosłownym, czy zgodnie z zamysłem towarzysza Gomułki.

...I na deser, odnośnie snutych wizji:


Jako, że dziś 1 styczeń...


/"Drogówka", reż. Wojtek Smarzowski, premiera w Polsce: 1 lutego 2013

Filmowego twista czas zacząć.

Pokażcie mi lepszy czas na zmiany niż Nowy Rok. Godzina zero minęła, świat nie skończył się ani 10 dni temu, ani dziś. Potomkowie Majów tłumaczą, że koniec kalendarza to tylko czas wewnętrznej przemiany ludzi. Jeśli tak, to powinni mieć powody do radości, ponieważ mają przed sobą przykład, który mogą wytknąć palcem i powiedzieć: "a nie mówiliśmy?".

Na bazie tych cudownych przemian narodził się pomysł (z głowy, z dupy, sam nie wiem... czas pokaże), który mówi: jeśli coś jest związane z filmem, jeśli jest to godne uwagi i warte komentowania to należy się temu przyjrzeć z bliska. I po to właśnie jest ta strona.

Co tu będzie lądować? Zapewne wszystko po trochu: zdjęcia, zapowiedzi, recenzje, rankingi, informacje na temat nowości, muzyka filmowa, cytaty oraz to, co w bólu urodzi moja skrzywiona wyobraźnia.

Chcecie pomóc? Lajkujcie, komentujcie, proponujcie, pytajcie - będę wiedział co jest dobre, a co be. Ok, dość pisania, czas ucieka... filmowego twista czas zacząć.

Bartosz G (b08)


Na rozgrzewkę:

O mnie