Dołącz na facebooku:

Co musisz zapamiętać jeśli chodzi o komedię: Jeśli się zgina, to jest zabawnie. Jeśli pęka, to już nie jest zabawnie.
- Lester, Zbrodnie i wykroczenia

sobota, 2 lutego 2013

"Sęp" jaki jest każdy widzi


Usiłuję przypomnieć sobie kiedy (oprócz zeszłej środy) miałem tak wielką ochotę wyjść z kina w połowie trwania filmu. I to wcale nie za potrzebą. Cholera... nie pamiętam. Zmusiłem się jednak, aby obejrzeć film do końca.

Opłaciło się?

Zanim wyjaśnię, wspomnę jeszcze o fabule. Podczas rozprawy sądowej mdleje oskarżony. W trakcie przewożenia do szpitala zostaje uprowadzony przez nieznanych sprawców. Okazuje się, że jest to tylko jeden z wielu tego typu przypadków. Policja jest bezradna. Śledztwo przypada tytułowemu Sępowi (Michał Żebrowski).

I zaczyna się realizacyjny dramat... O ile jeszcze scena w sądzie wygląda nienajgorzej, a i kreacja psychopaty zamkniętego w kuloodpornej klatce wypada dość realistycznie, tak cała reszta ma tyle polotu i naturalności co silikon z cycków Dody. Już od pierwszych minut zapowiada się wielkie nieporozumienie. Scena otwierająca pokazuje nam 40 letniego już Żebrowskiego, który uprawia miejski parkour. I trudno powiedzieć czy owa sztuka mu wychodzi, ponieważ zdjęcia i montaż zdają się opowiadać jakąś inną historię, która kończy się razem z końcem tej niepotrzebnej scenki. To dziwne wrażenie pozostaje niestety aż do napisów końcowych. Na plus zaliczyć można jedynie muzykę zespołu Archive, która  przygrywa od czasu do czasu w trakcie trwania filmu.

Kolejne minuty to chaos, dialogi z dupy węża i kit wciskany w co się da. Jest drętwo i pompatycznie. Aktorzy przekonują nas, że to nie jest 2-godzinny film fabularny. To 2-godzinna reklama proszków do prania, gdzie zamiast wygłaszać kwestię chyba czyta się z kartki, bez wcześniejszego zapoznania się z tekstem. No dobra, zwróćmy honor... Żebrowski mimo, że jak na swoje nieprzeciętne możliwości wprowadza widza w konsternację próbując sięgnąć żenującego poziomu reszty ekipy, to jednak ta sztuka nie udaje mu się do końca. Ogranicza się jedynie do poziomu 'przeciętnego aktorstwa' i tak funkcjonuje aż do końcowych minut. Honor ratują jeszcze 2 osoby. Pierwsza to wspomniany oskarżony, druga to Piotr Fronczewski, który gdyby nie te debilne dialogi odwaliłby nawet całkiem dobrą robotę. Są to 3 osoby. Na kilkadziesiąt postaci mając w filmie jakieś kwestie mówione. Nawet Olbrychski z tak fantastycznym dorobkiem filmowym zapomina chyba o wszystkim czego doświadczył w karierze. Myślami jest zapewne przy innym projekcie, a dialogi w "Sępie" po prostu wypierduje prawą dłonią pod lewą pachą. Oglądać tego się nie da. Nawet Przybylskiej, która spełnia w filmie jedynie funkcję nagich piersi w jednej z końcowych scen.

Za to fabuła jest kulawa. Jeździ na wózku inwalidzkim z przebitymi oponami i niedokręconymi kołami. Cóż za piękna katastrofa nam sie szykuje! Nie wiem ile czasu zajmie jeszcze polskim twórcom prawidłowe odwzorowywanie (skoro już muszą) motywów z filmów amerykańskich. Dajmy na to ukazanie dwóch psychopatów, których miłością są kolejno 1. dewiacje seksualne, 2. Jezus Chrystus. Co kto lubi. I może nawet to by zdało egzamin, gdyby nie sposób wykonania przekonujący jak 60-letni brodaty grubas w szpilkach udający miss nastolatek. Komu taki kit, pytam. Komu? Relacje bohaterów, które chyba z założenia miały być 'fajne' są... prawie 'fajne'... a właściwie nie 'fajne'... tylko 'tajne'. Nikt z widzów nie wie o co chodzi i dlaczego tak, a nie inaczej. Sorry.

Sceny komediowe są tak zabawne, że zapewne niejedna cola w kinie w ułamku sekundy wygazowała się bezpowrotnie ze śmiechu. No szampańska zabawa dosłownie. Zmarszczki mimiczne raczej po tym filmie mi nie grożą.

Mija godzina filmu. Mimo dosyć wygodnych foteli zaczyna boleć dupa. Głowa powoli przestaje, już chyba chłonie te bzdury i nie reaguje na nic. Myślę o wyjściu. Zaczynam o nim marzyć. Już nawet nie szkoda mi tych 15zł. Szkoda mi za to oczu. No i dupy rzecz jasna. Pojawia się jedna myśl, która decyduje za mnie: jak mam napisać recenzję z połowy filmu. Jak mam ostrzec ludzi, żeby nie szli na pierwszą połowę "Sępa", bo drugiej nie widziałem. Przykre to, a zarazem prawdziwe. Siedzę dalej. I pamiętajcie, że zrobiłem to dla Was. Pamiętajcie zwłaszcza wtedy, gdy zabraknie mi 1,50zł do piwa. Że się poświęciłem! A to nie takie proste w tym wypadku...

Pocieszyłem się jak tylko mogłem: gorzej już nie będzie. I wiecie co? Wcale nie było! Oczywiście film nie wskoczył nawet na poziom 'umiarkowanie dobry', ale i tak zostawił za sobą wiele shitu, który z takim trudem dawało się przełknąć (do własnej wyobraźni: to tylko taka metafora) przez pierwsze 60 minut. Mimo, że wrażenie reklamy proszków do prania nie zniknęło, to nawet zaczęło interesować. I powiem Wam, że było to najbardziej interesujące i zarazem najbardziej sztuczne 60 minut reklam jakie w życiu widziałem. Ten twór filmopodobny naprawdę pod koniec przemówił i wreszcie nastąpiła chwila, aby z tych fabularnych bazgrołów spróbować odczytać jakieś przesłanie. Końcówka oczywiście znów była do dupy i irytowała nie mniej niż pierwsza połowa. Niemniej jednak dobrze, że wysiedziałem do napisów końcowych. Wreszcie mogłem sprawdzić kto był kim i zastanowić się przez jakieś 30 sekund nad konstrukcją fabuły. Więcej nie trzeba było, bo konstruktywna opinia mogła mieć tylko jeden charakter.

Pan Eugeniusz Korin, przy całym moim szacunku dla dorobku teatralnego nie powinien zajmować się kinem. To wiem już na pewno. Tak samo jak to, że powielanie zachodnich schematów bez odpowiedniego przygotowania jest jak pranie swetra w zwykłym proszku. Siebie możesz oszukać, ale koleżanki z Perwolem już nie bardzo.


Moja ocena: 5,5/10 (za lepszą drugą połowę i za Archive)

b08



O mnie