Usiłuję przypomnieć sobie kiedy (oprócz zeszłej środy) miałem
tak wielką ochotę wyjść z kina w połowie trwania filmu. I to wcale nie za
potrzebą. Cholera... nie pamiętam. Zmusiłem się jednak, aby obejrzeć film do
końca.
Opłaciło się?
Zanim wyjaśnię, wspomnę jeszcze o fabule. Podczas rozprawy sądowej
mdleje oskarżony. W trakcie przewożenia do szpitala zostaje uprowadzony przez
nieznanych sprawców. Okazuje się, że jest to tylko jeden z wielu tego typu
przypadków. Policja jest bezradna. Śledztwo przypada tytułowemu Sępowi (Michał
Żebrowski).
I zaczyna się realizacyjny dramat... O ile jeszcze scena w
sądzie wygląda nienajgorzej, a i kreacja psychopaty zamkniętego w kuloodpornej
klatce wypada dość realistycznie, tak cała reszta ma tyle polotu i naturalności
co silikon z cycków Dody. Już od pierwszych minut zapowiada się wielkie
nieporozumienie. Scena otwierająca pokazuje nam 40 letniego już Żebrowskiego,
który uprawia miejski parkour. I trudno powiedzieć czy owa sztuka mu wychodzi,
ponieważ zdjęcia i montaż zdają się opowiadać jakąś inną historię, która kończy
się razem z końcem tej niepotrzebnej scenki. To dziwne wrażenie pozostaje
niestety aż do napisów końcowych. Na plus zaliczyć można jedynie muzykę zespołu
Archive, która przygrywa od czasu do
czasu w trakcie trwania filmu.
Kolejne minuty to chaos, dialogi z dupy węża i kit wciskany
w co się da. Jest drętwo i pompatycznie. Aktorzy przekonują nas, że to nie jest
2-godzinny film fabularny. To 2-godzinna reklama proszków do prania, gdzie
zamiast wygłaszać kwestię chyba czyta się z kartki, bez wcześniejszego
zapoznania się z tekstem. No dobra, zwróćmy honor... Żebrowski mimo, że jak na
swoje nieprzeciętne możliwości wprowadza widza w konsternację próbując sięgnąć
żenującego poziomu reszty ekipy, to jednak ta sztuka nie udaje mu się do końca.
Ogranicza się jedynie do poziomu 'przeciętnego aktorstwa' i tak funkcjonuje aż
do końcowych minut. Honor ratują jeszcze 2 osoby. Pierwsza to wspomniany oskarżony,
druga to Piotr Fronczewski, który gdyby nie te debilne dialogi odwaliłby nawet
całkiem dobrą robotę. Są to 3 osoby. Na kilkadziesiąt postaci mając w filmie
jakieś kwestie mówione. Nawet Olbrychski z tak fantastycznym dorobkiem filmowym
zapomina chyba o wszystkim czego doświadczył w karierze. Myślami jest zapewne
przy innym projekcie, a dialogi w "Sępie" po prostu wypierduje prawą
dłonią pod lewą pachą. Oglądać tego się nie da. Nawet Przybylskiej, która
spełnia w filmie jedynie funkcję nagich piersi w jednej z końcowych scen.
Za to fabuła jest kulawa. Jeździ na wózku inwalidzkim z przebitymi
oponami i niedokręconymi kołami. Cóż za piękna katastrofa nam sie szykuje! Nie
wiem ile czasu zajmie jeszcze polskim twórcom prawidłowe odwzorowywanie (skoro
już muszą) motywów z filmów amerykańskich. Dajmy na to ukazanie dwóch
psychopatów, których miłością są kolejno 1. dewiacje seksualne, 2. Jezus
Chrystus. Co kto lubi. I może nawet to by zdało egzamin, gdyby nie sposób wykonania
przekonujący jak 60-letni brodaty grubas w szpilkach udający miss nastolatek. Komu
taki kit, pytam. Komu? Relacje bohaterów, które chyba z założenia miały być
'fajne' są... prawie 'fajne'... a właściwie nie 'fajne'... tylko 'tajne'. Nikt z
widzów nie wie o co chodzi i dlaczego tak, a nie inaczej. Sorry.
Sceny komediowe są tak zabawne, że zapewne niejedna cola w
kinie w ułamku sekundy wygazowała się bezpowrotnie ze śmiechu. No szampańska
zabawa dosłownie. Zmarszczki mimiczne raczej po tym filmie mi nie grożą.
Mija godzina filmu. Mimo dosyć wygodnych foteli zaczyna
boleć dupa. Głowa powoli przestaje, już chyba chłonie te bzdury i nie reaguje
na nic. Myślę o wyjściu. Zaczynam o nim marzyć. Już nawet nie szkoda mi tych
15zł. Szkoda mi za to oczu. No i dupy rzecz jasna. Pojawia się jedna myśl,
która decyduje za mnie: jak mam napisać recenzję z połowy filmu. Jak mam
ostrzec ludzi, żeby nie szli na pierwszą połowę "Sępa", bo drugiej
nie widziałem. Przykre to, a zarazem prawdziwe. Siedzę dalej. I pamiętajcie, że
zrobiłem to dla Was. Pamiętajcie zwłaszcza wtedy, gdy zabraknie mi 1,50zł do
piwa. Że się poświęciłem! A to nie takie proste w tym wypadku...
Pocieszyłem się jak tylko mogłem: gorzej już nie będzie. I
wiecie co? Wcale nie było! Oczywiście film nie wskoczył nawet na poziom
'umiarkowanie dobry', ale i tak zostawił za sobą wiele shitu, który z takim
trudem dawało się przełknąć (do własnej wyobraźni: to tylko taka metafora)
przez pierwsze 60 minut. Mimo, że wrażenie reklamy proszków do prania nie
zniknęło, to nawet zaczęło interesować. I powiem Wam, że było to najbardziej
interesujące i zarazem najbardziej sztuczne 60 minut reklam jakie w życiu
widziałem. Ten twór filmopodobny naprawdę pod koniec przemówił i wreszcie
nastąpiła chwila, aby z tych fabularnych bazgrołów spróbować odczytać jakieś
przesłanie. Końcówka oczywiście znów była do dupy i irytowała nie mniej niż
pierwsza połowa. Niemniej jednak dobrze, że wysiedziałem do napisów końcowych.
Wreszcie mogłem sprawdzić kto był kim i zastanowić się przez jakieś 30 sekund
nad konstrukcją fabuły. Więcej nie trzeba było, bo konstruktywna opinia mogła
mieć tylko jeden charakter.
Pan Eugeniusz Korin, przy całym moim szacunku dla dorobku
teatralnego nie powinien zajmować się kinem. To wiem już na pewno. Tak samo jak
to, że powielanie zachodnich schematów bez odpowiedniego przygotowania jest jak
pranie swetra w zwykłym proszku. Siebie możesz oszukać, ale koleżanki z
Perwolem już nie bardzo.
Moja ocena: 5,5/10 (za lepszą drugą połowę i za Archive)
b08